poniedziałek, 16 kwietnia 2012

Firefly (2002-2003)



Nie pamiętam już, kiedy i przy jakiej okazji pierwszy raz usłyszałam o "Firefly". Zarchiwizowałam to sobie wtedy w pamięci pod zakładką "do zainteresowania się kiedyś w przyszłości" i przez długi czas tytuł ten kojarzył mi się jedynie z serialem, który zdjęto z anteny po jednym sezonie, ku wielkiej rozpaczy Sheldona Coopera, bohatera "The Big Bang Theory".

Aż niedawno coś mnie podkusiło (zdaje się, że była to Czytaczka Kolleander), żeby sięgnąć pod zakładkę i dowiedzieć się, o co właściwie chodzi. No a jak dowiedziałam się, że chodzi o serial będący połączeniem sf i westernu, od razu wiedziałam, że muszę to obejrzeć! Już od dawna wszak wiem, że zwykle im bardziej odjechany wydaje się pomysł wyjściowy na film lub serial, tym większe prawdopodobieństwo, że mi się spodoba. A zabrawszy się do oglądania, bardzo szybko zrozumiałam zarówno entuzjazm, jak i późniejsze rozczarowanie doktora Coopera. No bo cóż tu może się nie podobać? Mamy bohaterów, którzy niegdyś stanęli po "niewłaściwej" stronie wojny domowej, a teraz próbują, dobrawszy sobie jeszcze paru mniej lub bardziej przypadkowych członków załogi, utrzymać się w niepodobającej im się nowej politycznej rzeczywistości za pomocą nie całkiem legalnej działalności na dalekim pograniczu cywilizowanego świata, gdzie kończy się jurysdykcja oficjalnej władzy, a zaczyna prawo silniejszego. Czyli na odległych planetach i księżycach. Mamy całkiem nieźle obmyślany i zaprojektowany świat, będący mieszanką różnych ziemskich kultur -- głównie amerykańskiej i chińskiej. Mamy bijatyki w podejrzanych spelunach, bale z tańcami towarzyskimi, pojedynki na szpady i rewolwerowców. Czasem z laserowymi pistoletami. Stada krów i dzikich koni. I statki kosmiczne. I westernową muzykę towarzyszącą przemieszczaniu się tych statków przez przestrzeń kosmosu. I tajemnicze rządowe eksperymenty medyczne. I sakiewki z monetami jako środek płatniczy. Najwyraźniej dla przeciętnego widza za dużo było tego dobrego, bo wyprodukowano zaledwie czternaście odcinków serialu (z których nawet nie wszystkie wyemitowano przed decyzją o zdjęciu go z antenty), a potem jeszcze film pt. "Serenity". I na tym zakończyły się przygody załogi kapitana Reynoldsa, a zaczął -- ich kultowy status, nie tylko wśród młodych fizyków teoretycznych z Pasadeny.

Znajomi:
Jako że to amerykańska produkcja, nie mam ich tu zbyt wielu, jeśli nie liczyć niejakiego Marka Shepparda ("Doktor" -- odcinki "The Impossible Astronaut" i "Day of the Moon", "White Collar" -- odcinek 1x01) i Alana Tudyka, człowieka, który zażył coś, czego nie powinien w "Śmierci na pogrzebie". A twórcą serialu jest Joss Whedon -- ten od "Avengers". I może jeszcze podzielę się refleksją, że oglądanie "Firefly" na zmianę z kryminalnym serialem "Castle" jest zajęciem niezwykle rozpraszającym -- seriale te łączy aktor w głównej roli (Nathan Fillion), a dzieli wiele, między innymi ilość kilogramów na owym aktorze. Wygląda to mniej więcej tak, jakby ktoś go wziął za boki i rozciągnął wszerz. Nie przypuszczałam, że ludzkie organizmy są zdolne do czegoś takiego;)

"Firefly" na:

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

To jeszcze powinnaś go zobaczyć w Buffy- Postrach wampirów, gdzie dla odmiany jest bedgajem.

Anonimowy pisze...

To byłam ja - narni:)

martencja pisze...

A jaką tam ma figurę;)? Ale szczerze, nie bardzo mnie ciągnie do "Buffy..." - może niesłusznie?

M.